Adrenalina w lodowej rynnie. O chłopakach z Krakowa, którzy spotkali się w bobsleju

Ja sam się do tego nie pchałem – uśmiecha się Kuba. – Wszystko zaczęło się od filmiku, który mój kolega Sebastian Bednarczyk – prowadzący portal dla lekkoatletów Sprinterzy.com, ale mający też kontakty w środowisku bobslejowym – udostępnił na Facebooku. W opisie: „90-kilogramowy sprinter i 120-centymetrowy płotek”, przeskoczyłem go bez rozbiegu. Ktoś ze związku skontaktował się z Sebastianem, no i on zaczął mnie przekonywać, żebym pojechał na testy kwalifikacyjne do kadry bobslejowej.

W czerwcu 2016 roku odbywały się w Gdańsku. – A ja akurat miałem sesję – opowiada 23-latek, studiujący Mechanikę i Budowę Maszyn na Politechnice Krakowskiej. – Nie pojechałem. Do samych bobslejów byłem bardzo sceptycznie nastawiony, zwłaszcza że nie znoszę zimy – to po co mam się pchać do zimowego sportu, specjalnie za zimą jeździć? Ale Sebastian cały czas mnie męczył, a kolejne testy zorganizowano w Katowicach. Stwierdziłem: no dobra, przejadę się.

Podczas prób sprawnościowych (m.in. pchanie 100-kilogramowego wózka, biegi na 30 metrów) Jakub Stano przekonał do siebie trenera reprezentacji Polski – a w poprzedniej dekadzie jednego z czołowych bobsleistów na świecie – Łotysza Janisa Mininsa. – Trener od razu powiedział mi, że chce, abym został pilotem. Wtedy nie wiedziałem nawet, jaką rolę pilot pełni w bobslejach – wspomina Kuba.

(…)

Jeździłem w życiu różnymi „wynalazkami” – i motocyklami, i nietypowymi samochodami – ale prowadzenia bobsleja nie da się porównać do niczego – ocenia krakowianin. – Płozy są sprzężone, więc skręcają równocześnie – jedna linka odpowiada za skręt w prawo, druga w lewo. Kiedy się je puści, same wracają do wyjściowego ułożenia. Do takiego sterowania niełatwo się przestawić. Prawdę mówiąc, na początku wolałbym, żeby to była kierownica.

Chrzest przeszedł w październiku w łotewskiej Siguldzie. Tamten tor, ze względu na wyprofilowanie, uchodzi za jeden z bardziej wymagających na świecie.

Trener dał mi filmik z nagranymi ruchami rąk. Nauczyłem się go na pamięć, ale jak już przyszło do jazdy, to nie mogłem się odnaleźć. Nie rozumiałem nawet, dlaczego w danym momencie mam wykonać taki, a nie inny ruch. Jeździłem jak robot – ale trener przekonywał mnie, że tak ma być. Dopiero po kilku, kilkunastu zjazdach zacząłem łapać, o co w tym chodzi.

Stano nie dowiedział się od Łotysza, dlaczego już na początku dostrzegł w nim pilota, ale przyznaje, że to był dobry strzał: – Nie boję się, nie panikuję, jestem raczej opanowany, no i już trochę obyty z prędkością.

Nie ukrywa, że jego pasją jest motoryzacja. Jeszcze w gimnazjum jeździł po bezdrożach mocnym, crossowym motocyklem, lubi auta zapewniające adrenalinę. – Teraz, jak wracam do domu po wyjazdach bobslejowych, brakuje mi jej – nie ukrywa.

Sylwetkę zawdzięcza jednak uzależnieniu od sportu tradycyjnego. Jako dzieciak zaczynał od kick-boxingu, próbował potem innych sztuk walki – muay thai, MMA, w międzyczasie była lekkoatletyka. W pracy nad muskulaturą najwięcej dał mu crossfit. Przy okazji jego uprawiania Kuba wystartował w kilku biegach terenowych z sekcjami przeszkodowymi (Spartan Race). – I nawet nieźle mi szło. Bo tam, gdzie typowi biegacze wysiadali, czyli na przeszkodach, ja zyskiwałem.

Pierwszym tygodniom jego bobslejowej kariery towarzyszyła zasada: „jak się nie wywrócisz, to się nie nauczysz”. Debiutancką wywrotkę zaliczył podczas szóstego zjazdu.

Zaskoczeniem dla mnie było to, że na lodzie, mimo iż jest na szklankę wypolerowany, to i tak wypadając z bobsleja, czy nawet lekko z niego wystając podczas wywrotki, można sobie spalić skórę – opowiada Stano. – Przewrotek miałem sporo, na szczęście nic poważnego się nie stało. Raz tylko, kiedy nie schowałem głowy, uderzyłem o lód kaskiem tak, że aż pękł. Było podejrzenie wstrząśnienia mózgu, na chwilę zostałem na obserwacji w karetce. Trener, który uznaje zasadę, że zawsze po przewrotce trzeba zjechać ponownie, tym razem nawet na to nie nalegał. Ja nie miałem ochoty, bolała mnie głowa.

Trzy dni później, 5 listopada, zadebiutował jako bobsleista, reprezentant Polski, w zawodach Pucharu Europy. Kuba przygotowywał się do tego startu z Jakubem Zakrzewskim, byłym dżudoką. Okazało się jednak, że starym, ciężkim bobslejem razem pojechać nie mogą. – Nowoczesne bobsleje, dwójki, ważą około 160 kg, nasz ważył dokładnie 198. Limit, już po doliczeniu wagi zawodników, wynosi 390, a razem przekraczaliśmy go o 2-3 kilogramy – wyjaśnia.

Do Stano dołączył więc Bartłomiej Michalski ze Strzelec Opolskich i ten duet występował w większości zawodów minionego sezonu, m.in. w mistrzostwach świata juniorów. W międzyczasie w grupie polskich bobsleistów – a nie ma ich nawet dwudziestu – pojawił się Paweł Sarnecki. Kolejny człowiek z Krakowa.

Zobaczyłem na uczelni plakat, że jest nabór do kadry. „I ty możesz zostać olimpijczykiem” – to hasło zadziałało, bo moim marzeniem zawsze był udział w igrzyskach – nie ukrywa student AWF, lat 22. – Wcześniej przez cztery miesiące zajmowałem się futbolem amerykańskim, ale uznałem, że w bobslejach będzie mi łatwiej osiągnąć cel.

Przede wszystkim jednak za nim dziesięć lat uprawiania lekkoatletyki, biegów krótkich. Z klubową sztafetą zdobywał medale mistrzostw Polski. Jego rekord życiowy na 100 metrów to 10,76. – Uważa się, że najlepsi bobsleiści to sprinterzy. Bo liczy się siła, dynamika i szybkość, a więc cechy, jakie musi mieć sprinter – podkreśla Paweł.

On został rozpychającym (…). Jego kask obija się o boczne krawędzie (…), a jednocześnie trzeba odliczać wiraże, żeby w odpowiednim momencie – tuż za metą – użyć hamulca. (…) – Raz przegapiłem jeden wiraż i za wcześnie podniosłem się, żeby hamować. Gdy zobaczyłem zjazd na własne oczy, to stwierdziłem, że sam nie byłbym w stanie prowadzić bobsleja. Zresztą, nie lubię kierować, nie mam nawet prawa jazdy – wyjaśnia Sarnecki. – Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś musiał zaufać mi tak nad życie, gdy czymś kieruję.

Tym zaufaniem Paweł obdarzył Kubę. I to mimo że ich pierwszy wspólny zjazd – dla Sarneckiego pierwszy w życiu – zakończył się wywrotką. – Wystraszyłem się, ale udało mi się przełamać lęk, co w sumie uznałem za potwierdzenie tego, że nadaję się do bobslejów – wspomina zdarzenia z niemieckiego Winterbergu (tam krakowianie wystartowali razem w Pucharze Europy, w styczniu). – Tamta wywrotka była jedyną, kolejnych 38 naszych zjazdów było już udanych. Widzę, że Kuba staje się coraz lepszym pilotem, a my coraz bardziej się zgrywamy. Jeśli dostaniemy lepszy bobslej, będziemy mieli szanse na lepsze wyniki.

Stano: – Tutaj jest jak w Formule 1, bobslej dwuletni jest już stary. A ja w tym sezonie jeździłem bobslejem 20-letnim. Takie było założenie trenera – żebym na początku nie przypalał się do zawodów, tylko uczył się zjeżdżać. 

W marcu krakowianie zamknęli zimowy sezon zgrupowaniem w Siguldzie. Tam Kuba kierował już innym bobslejem – 10-letnim, mało używanym, lżejszym – Jest szansa, że na przyszły sezon będę miał jeszcze nowszą dwójkę. I przesądzone jest, że pod koniec października, jak tylko pierwszy tor zostanie zamrożony, zacznę jeździć czwórką – zapowiada Stano. Jako jeden z dwóch Polaków, którzy minionej zimy pilotowali bobsleje, wraz ze swoimi partnerami z załogi będzie aspirował do startu w igrzyskach w PjongCzangu.

Standardowo szkolenie pilota trwa dwa lata, więc wiem, że nie będę dorastał do pięt innym pilotom – przyznaje Kuba. – Aby uzyskać kwalifikację olimpijską, musiałbym wystąpić na początku przyszłego sezonu w zawodach w Ameryce. Nie ukrywam, że chciałbym tam polecieć i pojeździć na tamtych torach. Trzeba być co najmniej w „50” światowego rankingu, aby wystąpić na igrzyskach. Ja byłem teraz na 69. miejscu. To nie najgorzej jak na pierwszy sezon, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jeździłem 20-letnim bobslejem.

Do zimy Kuba się przyzwyczaił: – Nawet nabrałem odporności, przestałem chorować, co było wcześniej w zimie regułą.

Za nim ponad sto zjazdów bobslejem. Na kolejne będzie musiał poczekać pół roku. Formę musi jednak pielęgnować cały czas. – W Krakowie często trenujemy razem z Pawłem. Ja mieszkam w Swoszowicach, ale Paweł blisko mojej uczelni w Czyżynach. Umawiamy się więc na AWF-ie. Dużo lepiej trenuje się z kimś, a nie samemu. Jest większa motywacja – nie ukrywa Stano. Sarnecki w ciągu czterech miesięcy przygody z bobslejami spotężniał, przybrał 10 kilogramów – waży teraz tyle samo, 94 kg, co jego pilot. – Kiedy trafiłem do bobslejów, usłyszałem, że optymalnie byłoby ważyć koło setki – uśmiecha się.

Zarówno w przypadku Pawła, jak i Kuby, bobsleje zmieniły ich postrzeganie siebie jako sportowców.

Sport uprawiałem wcześniej amatorsko. Można powiedzieć, że na poziomie zawodowym, ale amatorsko – mówi Stano. – Jak mówiłem moim znajomym, czym się teraz zająłem, często nawet nie wiedzieli, co to są te bobsleje, ale jak padało hasło, że jestem w kadrze narodowej, to było „wow”.

Sarnecki: – Kiedy podczas wyjazdów widzę, że nas ludzie podziwiają, podchodzą, żeby zrobić zdjęcie, to jestem w szoku, jak łatwo to przyszło. Przez dziesięć lat starałem się osiągnąć sukcesy w lekkiej atletyce, a tu przez krótki czas nastąpiło tyle pozytywnych zdarzeń. Dla mnie to wielka sprawa, że jestem w kadrze. Chciałbym się w niej jak najdłużej utrzymać i walczyć o jak najwyższe cele.

 

Źródło: www.dziennikpolski24.pl